Sąsiedzka pomoc
– Cześć.
– Czemu?
– Dobrze pan zrobił, gdyby nie Pan ten mężczyzna mógłby zamarznąć.
Lolek
Wypadek na imprezie
Wziąłem gazik i zacząłem delikatnie przemywać twarz. Dochodzę do lewego oka. Wycieram i wycieram, a tam krew się sączy. Przyłożyłem nową gazę do łuku brwiowego i przykleiłem. Przebadałem całą głowę, ręce, nogi. Wszystko okey. Po za paroma siniakami. Kobieta nie chciała, bym wzywał karetkę. W końcu wezwałem taksówkę i pojechaliśmy do szpitala. Wszystko skończyło się pomyślnie. Założyli Jej 7 szwów. Jak się później dowiedziałem od sąsiada, ta „pani” miała 14 lat. Nie chciała wzywać karetki, gdyż była pod wpływem alkoholu… Ale na szczęście wszystko dobrze się skończyło.
Jeszcze raz dziękuję instruktorom z HSR. Za trud jaki wkładają w to aby nauczyć kogoś jak udzielać pierwszej pomocy.
Lolek
Mój pierwszy sprawdzian
z kościoła. Nie muszę chyba wspominać w jakim stanie były rowery… Nie było więcej poszkodowanych. Ze wsi przybiegli ludzie. Zrobiło się duże zbiegowisko. Było tu ponad 30 osób, a tylko ja umiałem pomóc. Kazałem kilku osobom wezwać dwie karetki i rozpocząłem udzielać pierwszej pomocy poszkodowanym. Opatrzyłem wszystkie rany, przebadałem poszkodowane. Po kilku minutach ku mojemu zdziwieniu, pani z obrażeniami głowy odzyskała przytomność. Nie miała żadnych złamań. Druga pani straciła dużo krwi. Leżała poskręcana w rowie i coraz gorzej jej się oddychało. W miejscu gdzie ją zastałem nie możliwe było zastosowanie pozycji bocznej bezpiecznej. Przebadałem ją a następnie zdając sobie sprawę o ewentualnych konsekwencjach wyciągania jej z rowu, zdecydowałem się na to – najważniejsze, aby uratować życie. Po krótkim przeszkoleniu kilku osób spośród gapiów delikatnie wyciągnęliśmy poszkodowaną na równe podłoże. Tu bez problemów ułożyłem poszkodowaną w pozycję boczną bezpieczną. To był strzał w dziesiątkę. Choć jeszcze nieprzytomna, ale oddychała już całkiem swobodnie. Przez ponad 20 minut sam pomagałem poszkodowanym, choć wokoło było już kilkadziesiąt osób, które przyglądały się biernie. Ponadto musiałem również uspokajać rodziny, które przybiegły do swoich matek i żon.
i pojechałem z tatą do domu. Na szczęście dalsza podróż była już bez przykrych niespodzianek.
z Harcerskiego Klubu Ratownictwa „Opoczno” wiele godzin i w różnych warunkach ćwiczyliśmy, aby jak najlepiej zachować się w takiej sytuacji. Jak później pokazało życie, jeszcze nie jeden nasz ratownik znalazł się tam gdzie trzeba, niosąc pomoc innym. To był nasz wspólny sukces.phm. Andrzej Śliwka HR
Gdyby zapiął pasy…
Zgrany zespół
Był to pogodny dzień 28 września 2003 roku. W świetnych nastrojach podążaliśmy do tamtejszej bazyliki. Droga minęła bez niespodzianek. Podczas niej nieźle się namęczyliśmy kierując ruchem – byliśmy ponadto służbą porządkową. Na miejscu zostawiając nasze rzeczy w zakrystii, podzieliliśmy się, aby każdy ,,patrolował” inne miejsce pomagając ludziom
w razie potrzeby. Było kilka przypadków omdleń. To była dopiero ,,rozgrzewka” przed tym co miało się zdarzyć.
Wybrałem obstawę procesji. Już prawie wszystko było gotowe, gdy prowadzący mszę św. ksiądz przez mikrofon powiedział, że przy sztandarach ktoś poważnie zasłabł i potrzebny jest: ,,lekarz czy ktoś taki”. Bez zastanowienia pobiegłem do sztandarów.
5 minutach słyszeliśmy pogotowie. Po przyjeździe karetki przekazaliśmy poszkodowanego i zdobyte informacje lekarzowi. Teraz naszym zadaniem było, aby oczyścić drogę wokoło bazyliki, aby karetka jak najszybciej dotarła do szpitala. Mogło się to wydawać dość kłopotliwe ze względu na odbywający się odpust w dzień Św. Michała. Nie szczędząc gardeł i przy pomocy gwizdków oczyściliśmy ponad 300 metrów drogi. Karetka swobodnie odjechała. Następnie zebraliśmy się i spokojnie przeanalizowaliśmy sytuację. Byliśmy z siebie bardzo dumni – po raz kolejny nasze umiejętności uratowały człowieka.
Andrzej Śliwka
Zderzenie na Lazurowej
Późnym popołudniem, mroźnego lutowego dnia 2006 roku, odprowadzałem Gosię na przystanek autobusowy na Lazurowej. Było ślisko i samochody poruszały się dość wolno. Czekaliśmy na spóźniający się autobus, gdy nagle usłyszeliśmy za nami huk gniecionej blachy. Obejrzeliśmy się. Około 100 metrów od przystanku, w kierunku południowym, stał w poprzek drogi samochód osobowy w ciemnym kolorze, natomiast sporych rozmiarów biała terenówka lądowała właśnie, obrócona o 180 stopni, na sąsiadującym z jezdnią zaśnieżonym polu, na szczęście na czterech kołach. Wyglądało to na niegroźną stłuczkę, ale zbliżając się zwróciliśmy uwagę na to, że z osobówki nikt nie wysiada. Rozdzieliliśmy się, sprawdzając oba samochody. W samochodzie terenowym siedziała pogrążona w szoku cała rodzina – ojciec, matka i dziecko, na szczęście nikt nie odniósł obrażeń. Samochód osobowy miał dwoje pasażerów – małżeństwo w średnim wieku. Kierowca był zszokowany ale bez obrażeń, jadąca na siedzeniu pasażera kobieta – to od jej strony nastąpiło uderzenie – była nieprzytomna i krwawiła z głowy. Gosia sprawdziła jej oddech – był – i przekazała mi poszkodowaną, żeby wezwać pomoc. Nie miała rękawiczek, więc nie próbowała dotykać poszkodowanej, która silnie krwawiła. Ja na szczęście miałem przy sobie apteczkę – w samochodzie jej nie było – i założyłem swoje. Przednie drzwi były zdeformowane i zablokowane, skorzystałem więc z tylnych. Dostęp do poszkodowanej był o tyle łatwy, że jej fotel wyłamał się i przemieścił do tyłu. Kobieta odzyskała przytomność przy badaniu, nie reagowała jednak na polecenia i próby kontaktu, nie pozwalała ustabilizować głowy i skarżyła się na ból głowy i prawego ramienia. Była silnie splątana, co utrudniało udzielenie jej pomocy. Poprosiłem o pomoc jej męża i wspólnie uspokoiliśmy ją na tyle, że pozwoliła na ułożenie ręki w pozycji fizjologicznej i prowizoryczną stabilizację głowy oraz opatrunek na ranę głowy. Cały czas musiałem do niej mówić i uspokajać, ból i szok sprawiały, że nie myślała trzeźwo i domagała się umożliwienia jej opuszczenia samochodu. Ponieważ ten był stabilny i zabezpieczony z zewnątrz – zatroszczyła się o to Gosia i kierowca terenówki – a temperatura oscylowała w okolicach zera, przekonałem ją do pozostania w pojeździe i rozmawiałem z nią do chwili przyjazdu pogotowia i straży pożarnej, która przejęła teren. Ratownik Pogotowia założył kołnierz poszkodowanej i przejął ją ode mnie, strażacy zabezpieczyli teren i zastanawiali się nad sposobem wykonania dostępu do poszkodowanej, utrudnionego przez zablokowane drzwi od jej strony. W końcu ktoś zwrócił uwagę na to, że można wsunąć deskę od strony kierowcy przez nietknięte drzwi z lewej strony i położyć na niej poszkodowaną, po czym ewakuować ją z pojazdu pozostawiając go strażakom. Tak też się stało. Z powodu niedostatku personelu pomogłem wydobyć deskę z poszkodowaną z pojazdu i przenieść ją do karetki, po czym wyłączyliśmy się z akcji i oddaliśmy do dyspozycji policji, która zebrała nasze dane jako świadków wypadku. Procedura trwała dość długo i zdążyliśmy porozmawiać zarówno z mężem poszkodowanej, któremu poradziliśmy, by zabezpieczył porozrzucane po wraku samochodu dokumenty i prywatne rzeczy, jak i z pasażerami terenówki, którzy okazali się lekarzami. Podziękowali nam za przejęcie inicjatywy w akcji ratunkowej, oni sami – jak stwierdzili – nie mogli się zdobyć na podjęcie jakichkolwiek działań. Policja zrekonstruowała wypadek – jadący Lazurową na północ samochód osobowy wpadł w poślizg, obrócił się o 90 stopni i wpadł na sąsiedni pas, gdzie uderzyła w niego jadąca w przeciwną stronę terenówka. Kierowca samochodu terenowego próbował hamować, jednak śliska nawierzchnia uniemożliwiła wyminięcie i w wyniku zderzenia wylądował w zaoranym polu w odległości blisko 15 m od szosy.
Marcin Bartosiewicz
Potrącony rowerzysta
Marcin Bartosiewicz
Wypadek w pobliżu Wilgi
20. sierpnia, jadąc z rodziną na grzyby, byłam świadkiem wypadku samochodowego, który wydarzył się w pobliżu miejscowości Wilga.
“Rajdowiec” próbował wyprzedzić jednocześnie 5 samochodów na starej drodze z płyt, co więcej, robił to, gdy inny samochód już rozpoczął wyprzedzanie. Samochód na trzeciego. Niestety, zatoczka skończyła się szybciej, niż kierowca myślał. Auto zahaczyło o pobocze, wyprzedzający jechał więc przeciwnym pasem ruchu, a “rajdowiec” zatoczką autobusową kierowca stracił panowanie nad samochodem i przekoziołkował na drugą stronę drogi.
Jak się okazało chwilę później, żaden z uczestników wypadku nie miał zapiętych pasów, co na pewno miało wpływ na ilość i rodzaj ich obrażeń. Na skutek silnego uderzenia, kierowca przebił głową przednią szybę, wypadł z samochodu i przeleciał pomiędzy drzewkami w sadzie. Dwaj pasażerowie nadal byli w samochodzie, byli jednak tylko lekko poturbowani – mieli drobne rany głowy: rozcięcie łuku brwiowego i odłamki szkła w czole.
Najbardziej poszkodowany był oczywiście kierowca: kość nad jego prawym okiem była wgnieciona, a głowa porozcinana przez przednią szybę. Prawdopodobnie miał złamaną lewą rękę, a ponieważ nie był też w stanie poruszać nogami, podejrzewałam uraz kręgosłupa.
W czasie, gdy udzielałam kierowcy pomocy, zawiadomiliśmy pogotowie i policję. Po kilku minutach pogotowie oddzwoniło z zapytaniem czy naprawdę zdarzył się wypadek…
Pasażerowie zostali opatrzeni przez innych świadków wypadku, natomiast przytomnym, ale bardzo spanikowanym kierowcą cały czas ja się zajmowałam próbując opatrzyć jego liczne rany. Nie było to łatwe – poszkodowany był bardzo potłuczony i jęczał przy każdej próbie podjęcia jakiejkolwiek czynności ratowniczej. Mimo silnego oporu i głośno manifestowanego bólu, udało mi się opatrzyć kierowcy rany na głowie, unieruchomić lewą rękę oraz przykryć go.
W tym czasie zabezpieczono miejsce wypadku poprzez rozstawienie trójkąta ostrzegawczego. Po blisko 30 minutach od wezwania karetki pojawił się FALCK, który z kolei od razu wezwał Lotnicze Pogotowie Ratunkowe. Chwilę później zjawiła się policja, której działania ograniczyły się jednak do zebrania zeznań świadków. Policjanci nawet nie zabezpieczyli miejsca wypadku ani nie przygotowali lądowiska dla helikoptera.
Wkrótce potem poszkodowani zostali zabrani do szpitala: pasażerów zabrała karetka pogotowia, kierowca natomiast został na noszach podbierakowych przeniesiony do Mi-2 i zabrany przez LPR. Na miejscu wypadku została tylko torebka pełna zakrwawionych opatrunków, którą zostawiła ekipa karetki…
Pasażerowie, a być może również kierowca, byli pod wpływem alkoholu. Policjanci ocenili prędkość jadącego samochodu na 160 km/h. Według nich, uczestnicy wypadku mieli wielkie szczęście, że ich samochód wpasował się pomiędzy drzewa w sadzie, a nie utknął na jednym z nich…
Asia Stolarska
Koncert Tokyo Hotel w Warszawie
Miało być ciężko. Tłumy nastolatek szalejących na koncercie ich ulubionej gwiazdy nie wróżyły spokojnie spędzonego wieczoru.
Telefon od koordynatorki zabezpieczenia, proszącej o przysłanie „kogo się da” na dwie godziny przed ustalonym terminem, nie był więc ogromnym zaskoczeniem. Znacznym wysiłkiem, wyrywając ludzi z pracy i uczelni, zdołaliśmy wysłać posiłki. Na miejscu tłum dziewcząt (głównie) szturmował bramki ustawione przed wejściem na Torwar. Spiczaste fryzury, krótkie spódniczki, czarne rękawiczki i ostry makijaż sprawiały wrażenie, że trafiliśmy na koncert Metalliki dla nieletnich.
Prawdziwe jatki zaczęły się jednak dopiero po otwarciu bramek – tłum falował i przyciskał miłośniczki TH do barierek; efektem były wrzaski, histeria i omdlenia. Co chwila wzywano nas do kolejnej wyciągniętej z tłumu na pół przytomnej dziewczyny. Podawaliśmy wodę z cukrem, windowaliśmy nad barierkami kolejne ciała i usiłowaliśmy przekonać tłum, że wszyscy zdążą wejść. Przez dobrą godzinę mieliśmy nawet pod opieką fankę TH – zagubioną przez krewnych 10-letnią dziewczynkę, która czekała na swój bilet (mieli go krewni – po drugiej stronie barierek i tłumu). Ochroniarze reagowali jak w obliczu zamieszek – siłą rozpychając tłum nastolatek. Dawno nie mieliśmy do czynienia z taką ilością obustronnej agresji werbalnej – oberwało się i nam, w furii ludzie nie rozróżniali czerwonego mundurka od czarnego. W końcu jednak wszyscy weszli do środka a my podążyliśmy za nimi. Natychmiast na piętrze przydarzył się atak padaczki – musieliśmy przenieść dziewczynę do karetki. Większość z naszej ekipy powędrowała na płytę i pod samą scenę, jeden patrol chodził po piętrze a koncert trwał w najlepsze. Sala szalała – pisk pięciu tysięcy dziewcząt rozsadzał bębenki. Na prośbę zatroskanej mamy patrol z piętra dokonał rzeczy pozornie niemożliwej, znajdując w ogarniętym amokiem tłumie jej pięcioletnią córeczkę. W punkcie pierwszej pomocy na parterze rozwijało się tymczasem pandemonium – załoga R-ki wspomagana przez jeden z naszych zespołów usiłowała zapanować nad rosnącą z każdą chwilą liczbą rozhisteryzowanych, omdlałych dziewcząt, które donosili bez przerwy ochroniarze.
Kiedy liczba poszkodowanych przekroczyła możliwości punktu, wezwano na pomoc wszystkich ratowników HGR z terenu. Przez kolejną godzinę dziewczęta przewijały się jak w kalejdoskopie, pojawiały się i znikały coraz to nowe postacie histerii, wyczerpania, niedożywienia i przegrzania. Większość z fanek po krótkim odpoczynku doznawała nagłego przypływu sił i wybiegała z powrotem na salę, gdzie temperatura sięgała zenitu. I nagle okazało się, że na sali jest cicho a w punkcie zostały nam dwie poszkodowane- jedna wyczerpana do granic, podłączona pod drugą już kroplówkę, i druga w pełnej histerii- wyrwano jej ręcznik, który w tłum rzucił jeden z członków zespołu.
Nasz ZPDP (Zespół Pozyskiwania Darmowej Pizzy) wykonał wzorcową robotę i przytaszczył z dziesięć kartoników z pizzą, którymi solidarnie podzieliliśmy się z załogą R-ki.
Sala wyglądała jak po wybuchu- wszędzie leżały zdeptane ciuchy (ktoś z naszych znalazł czerwone, damskie majteczki).
Koordynatorka doliczyła się ponad stu interwencji. O dziwo, do szpitala pojechały tylko dwie osoby.
Dopilnowaliśmy jeszcze wyjazdu autokaru z TH (istniały obawy, że pędzące za nim na oślep dziewczęta powpadają pod samochody), wreszcie na miękkich nogach rozeszliśmy się do domów.
A myśleliśmy, że koncert Stinga dał nam popalić…;-)
Marcin Bartosiewicz
Na czerwonym świetle
Sierpień 2007. Akurat składałem papiery do liceum, pół roku wcześniej zdobyłem Brązową Odznakę Ratownika ZHP. Na ruchliwym rondzie w Gdyni stał autobus, ludzie zaczęli wychodzić. Podbiegłem bliżej, zobaczyłem rozbitą szybę autobusu i leżącą parę metrów dalej kobietę, nad nią pięciu mężczyzn z telefonami w rękach. Zapytałem ich, czy coś zrobili, powiedzieli ze dopiero myślą jaki jest numer na pogotowie. Podałem informację i numer, zająłem się poszkodowaną. Kobieta leżała głową w kałuży krwi, z otwartymi oczami. Tak jak to było na kursie – krwawa wydzielona z płynem surowiczym z nosa i uszu, ale to czego się nie spodziewałem – wedle zasad hydrauliki, siła wypadku wcisnęła mózg do górnych dróg oddechowych. Założyłem rękawiczki, sprawdziłem oddech – brak. Wokół zgromadził się tłum z pasażerów autobusu, jakieś 70 osób – tylko jeden chłopak podszedł żeby mi pomóc. Innemu powiedziałem, żeby skierował ruch naokoło ronda, żeby nic mi nie jeździło nad głową.
Kobieta leżała na boku. Stwierdziliśmy z kolegą, że wymagana jest resuscytacja i jest ważniejsza niż zagrożenie pogłębienia urazu kręgosłupa. Zaczęliśmy, uciski wychodziły dobrze. Wdechy były nieskuteczne, mimo iż próbowałem zrobić chociaż minimalne światło w gardle. Po trzech seriach przyjechało pogotowie, lekarz przejął pacjentkę. Oddałem maseczkę i rękawiczki do odpadów medycznych, medycy zaczęli defibrylować, w tym czasie podziękowałem koledze za pomoc. Przyjechała Policja, rozgoniła gapiów, mówiąc: „to nie jest widok dla dzieci” – przez cały czas musiały na to patrzeć. Zorganizowano ruch, żeby sprawnie odkorkować rondo. Po jakichś 15 minutach ratownicy wyjęli czarny worek i zabrali ciało. Nie było z nią żadnej rodziny. Przechodziła na czerwonym świetle.
To była moja pierwsza poważna akcja, pierwszy test umiejętności ratowniczych. Nie udało się, tak też bywa. Tak naprawdę z tym stopniem urazu szanse były nikłe. Ale nie bójmy się podjąć podstawowego kroku – zainteresowania. Zatrzymania się, pomyślenia i działania. O to w tym chodzi.
Jacek Grzebielucha
Przy grze w piłkę
Witam serdecznie !
Postaram się ze swojej strony opisać wydarzenia, które miały miejsce na naszym zimowisku. Jesteśmy młodymi aktywnymi ludźmi, dlatego doszliśmy do wniosku, że świetnym rozwiązaniem będzie pogranie w piłkę nożną. Zebraliśmy kilkanaście osób i poszliśmy na salę gimnastyczną. Sama gra do wypadku trwała około 10 – 15 minut. W pewnym momencie, jeden z graczy – Robert – upadł na ziemię (bezpośrednio na twarz). Podszedłem do niego i obróciłem go na plecy. Sprawdziłem czy oddycha – oddychał. To było najważniejsze. Po 10 sekundach koło mnie był Krzysiek, który wcześniej kazał jednemu z graczy przynieść apteczkę i skontaktować się z komendantką. Po chwili apteczkę przyniósł jeden z uczestników. W czasie gdy czekaliśmy na przyniesie sprzętu, Krzysztof zrobił poszkodowanemu badanie i kontrolował jego czynności życiowe. Ja poprosiłem innych graczy o opuszczenie hali sportowej. Poszkodowany cały czas miał 2/3 oddechy/10s. Krzysiek był cały czas przy poszkodowanym, a ja w tym czasie usiłowałem wezwać pogotowie. Zadzwoniłem pod 999, a pani dypozytorka podała mi numer (stacjonarny) z którym miałem się skontaktować. Podałem telefon Monice i poprosiłem, żeby ona rozmawiała z pogotowiem. Potem zadzwoniłem na straż, którą przez radio wezwała pogotowie.
W pewnym momencie poszkodowany przestał oddychać. Zacząłem robić uciśnięcia, a Krzysiek złożył worek samorozprężalny i wentylował poszkodowanego. Co pewien czas przestawaliśmy uciskać jego klatkę piersiową, ponieważ czynności życiowe poszkodowanego wracały. Zatrzymywaliśmy się i kontrolowaliśmy jego oddech, niestety zawsze był to krótkotrwały powrót. Zmienialiśmy się z Krzyśkiem co dwie minuty, koło nas cały czas stała Monika. Po około 10 minutach przyjechał zespół pogotowia “W”, pani doktor była strasznie zestresowana, uciśnięcia przez nią wykonywane były nieprecyzyjne i nieregularne. Sama to zauważyła (ona masowała, ja wentylowałem, Krzysiek pomagał ratownikowi medycznemu przy wkłuciu) i poprosiła o zmianę, ja masowałem ona wentylowała. Ratownik zaczął podawać leki, Krzyś 3mał kroplówkę.
Po chwili podłączono poszkodowanego do defibrylatora. Poszkodowany nie reagował na leki i uciśnięcia. Po kilku-dziesięciu/nastu minutach przyjechał drugi zespół, tym razem już „R”, który zajmował się poszkodowanym(już bez naszej czynnej pomocy – uciski, wentylacja – trzymaliśmy tylko kroplówkę) około 2h. Poszkodowany oczywiście został zaintubowany przez pielęgniarkę z “R”.
Co do naszych uczuć, w tamtym momencie nie istniały. Przed oczami był tylko schemat, który powielaliśmy wielokrotnie na ćwiczeniach. Były obawy przy krótkotrwałych powrotach oddechu. Co do innych uczuć, to oczywiście strach, smutek i ogromny stres. Stres doprowadził do sytuacji w której przez całą następną noc nie spałem.
Mój stan na dziś jest bardzo dobry. Nie czuję się bohaterem, ani nikim wyróżnionym przez los. Cieszę się, że wiedziałem jakie czynności podjąć żeby pomóc członkowi z mojej drużyny. Oczywiście, nawet dzisiaj, przypominam sobie (mimowolnie) tę sytuację co wcale nie ułatwia życia, choć wiem że jest to w pełni naturalny proces mego organizmu. Boję się, że taka sytuacja mogłaby się powtórzyć, dlatego cały czas ćwiczymy i podnosimy swoje kwalifikacje.
Przepraszam za chaotyczny opis, ale wydarzenia są dość świeże, co nie ułatwia mi pisania.
Paweł Murawski
(opis z 2007 roku, nadesłany przez Mariusza Cyrulewskiego)
Nasza Biała Służba
Słyszymy przez głośniki informację – Benedykt XVI zbliża się do placu – w górę unosi się coraz więcej chorągiewek i transparentów – tłum staje się kolorowy i falujący. Ja nie mam jednak czasu podziwiać tego widoku, nie dane mi też będzie zobaczyć Papieża…
Jest czwartek – kilka minut po 22. Dotarłem wreszcie do ośrodka, w którym zgrupowani są ratownicy. Nie ma czasu na dłuższe powitania. Krótkie „cześć” i od razu biorę się do pracy. Co nam jeszcze zostało? Właśnie kończymy nowy podział na patrole, a przecież trzeba jeszcze je rozmieścić na placu. Czeka nas też ostatnia odprawa. Muszę dokładnie poznać zasady łączności, dopracować system dokumentacji, wszystkie ważne informacje zaznaczyć na mapie. Zerkam na Jacka (szefa sztabu) i Gosię – oni są tu już od wczoraj. Ja też nie miałem łatwego dnia, ale po nich widać ponad 24 godziny pełnionej służby. „Spaliście chociaż trochę?”- „nie”. I dalej do pracy – każdy z nas, kto zajmował się czymś, co go „kręci” zna ten stan – zmęczenie, ale można działać dalej – zależy nam przecież na tym, żeby wszystko wyszło jak najlepiej. Na szczęście sekcje ratownicze przydzieliliśmy do sektorów szybko i sprawnie – mogę już je zaznaczyć na mojej mapie formatu A-3.
Tego dnia – 26 maja 2006 roku na pl. Piłsudskiego w Warszawie mam być dyspozytorem medycznym służb ZHP podczas Mszy Świętej celebrowanej przez Ojca Świętego Benedykta XVI. Pamiętam, kiedy kilka dni przed Białą Służbą podczas spotkania sztabu wspólnie zastanawialiśmy się, kto z nas ma pełnić tę funkcję – człowieka, który musi ogarnąć przez radio 35 patroli rozstawionych w kilkunastu sektorach. Tam jest kilkadziesiąt tysięcy ludzi – niemałe wyzwanie, ale też niemała odpowiedzialność. Powiedziałem wtedy do Jacka – „Ja mogę się tym zająć, ale wiesz… (tu dodałem nieco nieśmiało) – nigdy tego nie robiłem”. Usłyszałem w odpowiedzi: „Kuba, nie mówmy o tym, że nie damy rady, bo nigdy czegoś nie robiliśmy. Nie chodzi o to, żeby ciągle zajmowali się tym ci sami ludzie”. Miał rację. To będzie mój wyczyn. W końcu jestem wędrownikiem.
O 2:15 wyruszamy z ośrodka. Kiedy przechodzimy przez pasy na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Emilii Plater, idący na końcu mogą zobaczyć cały nasz kordon w pełniej okazałości. Setki czerwonych kamizelek nieco odbijających światło. W górze chorągiewki i nosze, na plecach apteczki, w rękach większe torby ratownicze. Mam nadzieję, że ktoś to sfotografował. „Czuć moc, co?” – mówi do mnie Ligia, która ze swoją sekcją idzie na samym końcu naszej grupy. Patrzę na ten widok, zastanawiam się przez chwilę… prawie 400 osób przyjechało tutaj, wstało w środku nocy i naprawdę radośnie idzie w stronę placu… Coś jest jednak w tym harcerskim ratownictwie… Odpowiadam Ligii: „Zdecydowanie czuć moc”. Ja też ją poczułem.
Dwie godziny przed mszą masowo napływający pielgrzymi przynieśli ze sobą dwie rzeczy – coraz więcej osób poszkodowanych w sektorach (ale tego akurat się spodziewaliśmy) oraz lejący się z nieba deszcz, który będzie chyba jednym z głównych wspomnień tej Białej Służby. Teraz już działamy we dwoje – ja prowadzę łączność radiową, a Gosia zajmuje się dokumentacją przypadków. Co chwilę słyszę „50-02” (to moje wywołanie) wydobywające się z głośnika radia. Za każdym razem zerknięcie na mapę – gdzie najlepiej wysłać patrol? Część trafia do szpitali polowych, część do punktu wojskowego, jeszcze innych wysyłamy bezpośrednio do karetek. Słyszymy przez głośniki informację – Benedykt XVI zbliża się do placu – w górę unosi się coraz więcej chorągiewek i transparentów – tłum staje się kolorowy i falujący. Ja nie mam jednak czasu podziwiać tego widoku, nie dane mi też będzie zobaczyć Papieża.
W eterze odzywa się „ratunek, ratunek, ratunek” – oznacza to, że patrol ma poszkodowanego, któremu potrzebna jest natychmiastowa pomoc. „Kobieta w wieku około 65 lat, po by-passach z bólem w klatce piersiowej”. Podejrzenie zawału serca – trzeba szybko działać. Patrzę na mapę – w okolicy jest Harcerska Grupa Ratownicza Otwock z zestawem do podawania tlenu i noszami – deską ortopedyczną. „50-02 do 12-01” ewakuujcie poszkodowaną do granicy sektora, tam będzie czekał patrol 04, który ją od Was przejmie”. Cała akcja przebiega sprawnie – po chwili szef patrolu melduje mi: „Poszkodowana przekazana do szpitala wojskowego, jej stan się poprawił”. Przez ponad dwie godziny nie ma nawet kilkunastu sekund wolnego – wyrzucam z siebie słowa niemal automatycznie, z Gosią podejmujemy decyzje porozumiewając się prawie bez słów. Deszcz dudni o dach naszego czerwonego namiotu, a my ciągle dostajemy informacje o poszkodowanych. Przypadki są różne – utraty przytomności, wychłodzenie, bóle zęba, zasłabnięcia, a patrol z Białegostoku zgłasza, że do ich punktu zgłosiła się pani, która kilka tygodni temu złamała rękę, a teraz…. rozmókł jej gips.
Msza dobiega końca i pielgrzymi zaczynają opuszczać plac. W radiu coraz ciszej – pierwsze patrole zaczynają zgłaszać, że sektory są puste. Kiedy stoimy obok Grobu Nieznanego Żołnierza czekając na zawiązanie się kręgu, zza chmur wychodzi po raz pierwszy słońce. „Trochę późno” mówią jedni, „nareszcie” – słyszę z drugiej strony… Nasz krąg liczy na pewno ponad 1000 osób – przemoczonych i przemarzniętych ludzi. Część zawinięta jest w folie termoizolacyjne, ale wszyscy uśmiechnięci, rozmawiają ze sobą, nie słychać narzekania…
Słuchając relacji osób, które uczestniczyły w akcjach ratunkowych zauważyłem, że opowiadają to samo – w trakcie działania świat będący wokół się wyłącza, a ratownik działa według wyuczonych schematów. Refleksje przychodzą dopiero później. Myślę o mojej Białej Służbie i mam wrażenie, ze była to wielka gra planszowa, w której brałem udział. Chyba dobrze, że człowiek udzielający pomocy drugiej osobie nie zdaje sobie do końca sprawy z odpowiedzialności, która na nim ciąży – za to, co najcenniejsze, czyli ludzkie zdrowie, a czasami życie…
Teraz jest 4:11 w nocy z 26 na 27 maja. Coś mnie przygnało do komputera, żeby opisać wszystko, co się wydarzyło w ciągu ostatnich 30 godzin. Jedni nazywają to harcerskim stylem, inni powiadają, że to bycie wędrownikiem, jeszcze inni mówią, że to takie „coś”, co ma się w sobie. A to jest właśnie ta „moc”, o której rozmawialiśmy z Ligią.
Jakub Sieczko
(opis pochodzi z 2006 r.)
W tłumie studentów
(historia z Juwenaliów Politechniki Warszawskiej z 2008 roku)
Ratowanie w tramwaju
Na wyprawie rowerowej
30 kwietnia 2012r. Tego upalnego dnia, postanowiliśmy wraz z kolegami pojechać rowerami nad wodę troszkę poza nasze piękne miasto Opole. Zebraliśmy starą paczkę przyjaciół, ale każdy z nich opowiedział się, że przyjedzie w późniejszej godzinie. Tak więc w południe podjechałem po kolegę, zabraliśmy chłodne napoje i ruszyliśmy dość ruchliwą drogą w kierunku obwodnicy. Było ok. 30 stopni, a my już marzyliśmy, żeby wejść do zimnej wody… Dojechaliśmy do miejsca w którym niedawno powstały światła i pasy. Od głównej drogi odbijała inna mniej uczęszczana przez “osobówki”, ale bardziej przez pojazdy typu TIR. Jak się później okazało, te światła uczyniły to miejsce tylko bardziej niebezpiecznym (brak świateł zmuszał kierowców do zatrzymywania się i czekania na wyjazd). Staliśmy na pasach czekając na możliwość przejścia. Akurat w tym samym momencie zadzwoniła do mnie mama, pytając gdzie się wybieram, z kim i o której zamierzam wrócić. Niestety nie zdążyłem jej odpowiedzieć na to, gdy wnet ujrzałem jadący zbyt szybko samochód ciężarowy. Przypuszczam, że chciał zdążyć “na żółtym” i przed zakrętem o 90 stopni przyspieszył. Krzyknąłem do kolegi: “Patrz jak leci ten… Do tyłu szybko!”. Odsunęliśmy się z rowerami o 2 metry, a w tym momencie zderzak kabiny TIR-a zaczął szorować o asfalt i już wiedziałem, że będzie źle. Gdy był w szczycie zakrętu opony złapały przyczepność i…. ciężarówka wraz z załadunkiem przewróciła się na bok, przejechała na boku kilka metrów i kabiną wbiła się w przydrożne drzewo! Naczepa minęła nas dosłownie o 3 metry, a na mojego kolegę spadły gałęzie z drzewa po uderzeniu. Wielki huk, dezorientacja i nagły przypływ adrenaliny! Krzyknąłem tylko do mamy: “Zadzwonię później!”
Wszystko zacząłem robić odruchowo.. rzuciłem rower i plecak na ziemię, obiegłem miejsce wypadku i sprawdziłem bezpieczeństwo. Nie mogłem porozumieć się z kolegą, ponieważ drzewo trafiło w kolumnę kierownicy i trwale uruchomiło klakson.. Krzyczałem z całych sił na dwie strony do kolegi: “Dzwoń na pogotowie!” i do pani w samochodzie: “Niech Pani ustawi trójkąt tu (wskazałem na jedną stronę ulicy) i tam (wskazując drugą stronę) ! ! !”. Jednak niestety pani nie poszła na współpracę i nawet nie ruszyła się z auta. Na szczęście zrobił się już spory korek więc nic nam nie groziło. Podbiegłem do plecaka i wyciągnąłem apteczkę osobistą którą zawsze mam przy sobie.. Cały czas (co do mnie nie podobne) rozkazywałem koledze i mówiłem co ma robić.. “Dzwoń na pogotowie! , Chodź tutaj! Pomóż mi! “. Świetnie zaczęło mi się współpracować z dwoma robotnikami, którzy również byli świadkami wypadku. Jeden z nich miał łom, wszedł na górę, wbił okno i wyciągną kluczyki ze stacyjki (bo silnik wciąż pracował) i nagle… CISZA! Uff.. wreszcie słyszę swoje myśli!
Dzwonię na 112 i w między czasie wołam: “Halo! Słyszy mnie ktoś?! Halo! Proszę dać jakiś znak!” Wciąż cisza. Dzwoniłem na 112 próbowałem 4 razy i 999 próbowałem 3 razy, za czwartym razem ze skutkiem (przypuszczam że wszyscy stojący w korku + jeden z robotników zablokowali linię). W między czasie założyłem, a raczej próbowałem założyć rękawiczki. Miałem 2 pary, jedną zużyłem dzień wcześniej na biwaku i zostały mi tylko małe rozmiar 7.5 (noszę 9). Minęły 2 minuty i już byłem gotowy do działań. Dostałem informacje zwrotną, że ekipy ratunkowe już jadą, kątem oka zobaczyłem, że łomem próbują wyłamać drzwi od góry. Ja dalej krzyczałem licząc na odzew i wtem… Zakrwawiona ręka zaczęła machać z wywietrznika na dachu (na wysokości mojej głowy). Niestety zapewnił on mi niewielki dostęp do poszkodowanego ponieważ miał wymiary 30x30cm i przez 3 min był ograniczony dzwignią, którą później wyłamaliśmy, ale dalej byłem ograniczony ponieważ listwa z kogutami uniemożliwiała pełne otwarcie. Ale dość tych szczegółów. Szybki wywiad SAMPLE, badanie na tyle ile mogło być wykonane czyli tylko nogi, bo wystawały, ale były przygniecione. Twarz miał całą zakrwawioną, zaopatrzyłem tyle ile mogłem czyli rozcięty łuk brwiowy i nic więcej nie mogłem zrobić, nie mogłem sięgnąć dalej! Wsparcie psychiczne, do przyjazdu służb…
Relacja nadesłana przez Mateusza Andresa z Harcerskiej Grupy Ratowniczej “Opole”
Na przystanku tramwajowym
To był chłodny dzień 30 listopada. Wracałem akurat ze szpitala bielańskiego, z zaliczenia z BLSu. Siedzę sobie w tramwaju i wyglądam przez okno. W pewnym momencie kątem oka dostrzegam coś, co wygląda jak leżący człowiek. Obracam głowę i faktycznie – na przystanku tramwajowym leży twarzą do ziemi starsza pani. Wokół nie ma jeszcze tłumu gapiów, więc wnioskuję, że przewróciła się dopiero przed chwilą.
Wysiadam i proszę ludzi o odsunięcie się, zakładając jednocześnie rękawiczki. W okolicy głowy poszkodowanej widzę małą kałużę krwi. Wokół mnie głosy „Czy ktoś już wezwał pomoc? No niech ktoś wezwie karetkę!” Pytam mężczyznę obok, czy ma telefon. Nie ma. A może pani? Świetnie, niech Pani zadzwoni pod 999 i powie gdzie jesteśmy i co się stało. Ja w tym czasie sprawdzam przytomność poszkodowanej. Reaguje, zaczyna się powoli podnosić. Pomalutku usiadła. Twarz we krwi, nie bardzo wiem, skąd leci. Jakiś mężczyzna podaje mi chusteczkę higieniczną celem wytarcia twarzy z krwi. Uśmiecham się i dziękuję. Lokalizuję niewielką ranę łuku brwiowego, to stąd cieknie krew. Widzę nadjeżdżającą na sygnałach karetkę. Proszę gapiów, żeby ją zatrzymali. Niestety mija nas i jedzie dalej, zapewne do innego wezwania. Wyjmuję gazę i przykładam kobiecie do rany. Pani twierdzi, że nic jej nie boli. Pan od chusteczki chce pomóc i wytrzeć twarz poszkodowanej. Po raz kolejny dziękuję mu za pomoc, argumentując to nieposiadaniem przez niego rękawiczek. Zaczynam zbierać wywiad. Jest pani uczulona? Nie? To świetnie. A bierze pani jakieś leki? Nasercowe, tak?
Nim zadam kolejne pytanie, parkuje koło mnie karetka pogotowia. Ratownicy medyczni przejmują ode mnie poszkodowaną. Zadają mi tylko jedno pytanie: „Co się stało?”. Odpowiadam, że zauważyłem, jak pani leży i się nie rusza. Zabierają ją do karetki, odbierają ode mnie zakrwawione rękawiczki i materiały opatrunkowe. Okazuje się, że to ta sama karetka, która minęła nas parę minut wcześniej. Za moment nadjeżdża kolejna, wezwana do tej sytuacji. Widząc, że poszkodowana ma już opiekę specjalistyczną, jedzie dalej. Po chwili odjeżdża i ta z poszkodowaną. Stoję jeszcze chwilę czekając na tramwaj. „Przepraszam” – słyszę kobiecy głos za sobą. Odwracam się. „Chciałam tylko powiedzieć, że jest pan wspaniały.”
I to była największa nagroda za to, co zrobiłem.
Piotrek Stegienka
HKR Ochota
Zwykły zimowy wieczór
Jeszcze nie tak dawno, bo mniej więcej miesiąc temu siedziałam w ciepłej, bezpiecznej szkole na Wędrowniczym Kursie Pierwszej Pomocy.
Pamiętam, jak rozmawialiśmy sobie z innymi kursantami już po wszystkim, że jednym z dziwniejszych odczuć i przemyśleń po kursie jest to, że odczuwa się potrzebę sprawdzenia swoich nowo nabytych umiejętności. Wiadomo, że nie chce się, aby komuś stała się krzywda, ale chęć prawdziwego ,,testu’’ jest. Nawet rozmawiałam o tym z mamą i jak się okazało nie musiałam czekać długo.
Kilka dni temu wracałam wieczorem do domu. Pełno śniegu, ślisko i mroźno. Nagle zobaczyłam ,że na chodniku przy niewielkiej ulicy w pozycji na czworaka znajdował się mężczyzna (widziałam go od tyłu). Inny mężczyzna wyjmował coś(później okazało się to kocem) z samochodu zatrzymanego na ulicy i jeszcze była tam jakaś kobieta, która stała przy nich. Pierwsza myśl, jaka mi mignęła to, że mężczyzna na czworaka jest pijany (niestety chyba dość typowe w naszych czasach). Ale po chwili zawahania nie zastanawiałam się już i zbliżyłam się do nich. Wtedy zauważyłam prawdziwą przyczynę zamieszania. Mężczyzna klęczący na ziemi (72 lata) miał rozwaloną głowę, było mnóstwo krwi. Po prostu się poślizgnął i upadł. Moja dalsza reakcja opierała się na tym czego nas uczyli na kursie. Zapytałam czy pogotowie już wezwano, nawiązałam kontakt z poszkodowanym panem, zapytałam pana od samochodu o apteczkę.
Rękawiczki, folia NRC, opatrzenie rany głowy, przetarcie krwi z twarzy i rąk poszkodowanego aby poczuł się bardziej komfortowo, stały kontakt i wywiad. Oczywiście w głowie kłębiło mi się tysiące myśli: czy o wszystko zapytałam, czy robię dobrze opatrunek itp. itd. Państwo którzy byli na samym początku, zostali do samego końca, byli bardzo pomocni. Karetka przyjechała szybko, opatrunek został pochwalony ( 🙂 ) Potem tylko posprzątałam, oddałam apteczkę panu od samochodu i wszyscy się rozeszli w swoje strony.
Po wszystkim zdałam sobie sprawę, że zapomniałam o paru rzeczach, pomyliłam kolejność i zgubiłam zimową rękawiczkę. Na pewno wnioski zostaną z tego wyciągnięte, ale tak naprawdę to wszystko ma małe znaczenie w porównaniu do świadomości, że komuś pomogłam i zwyczajnie uratowałam w jakimś stopniu życie.
A imienia i nazwiska poszkodowanego pana chyba nie zapomnę nigdy…;-)
Kasia
Resuscytacja w autobusie
Po chwili coś mnie tknęło i podszedłem do niego. Gość już siniał na twarzy, nie oddychał. Kazałem kierowcy się zatrzymać. On przytomnie wyprowadził ludzi z autobusu i wezwał karetkę . Ja zacząłem RKO. Byliśmy na ul. Marsa, więc karetka była w ciągu kilkunastu minut. Przejęła go załoga i po chwili gościowi wróciło krążenie, ale wciąż nieprzytomnego zabrali do szpitala.
Nie nauczyli mnie tego ani w szkole na PO, ani na kursie na prawo jazdy. Nauczył mnie tego m.in. Mateusz, Marcin i inni którzy prowadzili mi zajęcia i kursy. Jak widać zajęcia w HKRach, HGRach i ciągłe “molestowanie” manekina dają rezultaty, do czego gorąco was zachęcam! Zachęcam Was także do zakupu PocketMaski. Koszt niewielki bo ok. 20zł, a bardzo ułatwia sprawę 😛
Kuba
Harcerski Klub Ratowniczy “Opoczno”
Pierwszy egzamin z reakcji
Prosto pomagać.
sam. Kinga Głogowska.
O tym, że warto umieć udzielać pierwszej pomocy
Godzina 19:20, jedna z wrocławskich Biedronek.
Byłam czwartą, może piątą osobą czekającą przy kasie. Wiadomo – wyciągam portfel, kładę urodzinowego szampana dla mojego brata na ladzie, nagle słyszę: „Pomocy! Wezwijcie kierownika i karetkę!”. Podnoszę głowę i widzę, że mężczyzna zaczyna się kłaść na to miejsce na zakupy (wszyscy wiemy, jak ono wygląda…) i jego ciało zaczyna się wyginać w napadzie drgawek. Idę.
Wyciągam rękawiczki, mówię, że jestem ratownikiem, pomogę. Kładę torbę z fitness‘u obok Pani Kasjerki i stabilizuję głowę tego Pana. W trakcie przybiega kierowniczka – panikuje – wyciąga telefon i pyta jaki jest numer na pogotowie. Ktoś z tłumu krzyczy: ”999”. Myślę: ”słusznie!”. Po skończonym ataku uważam, że pozycja bezpieczna będzie najlepsza ze względu na wydzieliny z jamy ustnej. Zrobiłam błąd, bo spytałam: „Czy ktoś mi może pomóc?”. Zero reakcji. Więc szybko się poprawiam i wskazuję dwóch panów, żeby mi pomogli. Pomagają. Ściągają Pana na podłogę, proszę o koc NRC, udrażniam drogi oddechowe, sprawdzam oddech – uff, jest – spokojnie wydaję polecenia kierowniczce, uspokajam ludzi, mówię, że wszystko jest pod kontrolą. Pan otwiera oczy, mówię mu, że mam na imię Marlena, jestem ratownikiem, przed chwilą miał Pan atak padaczki, pogotowie jest w drodze. Pan coś mamrocze – nie rozumiem, ale mówię mu, że wszystko jest pod kontrolą, żeby leżał spokojnie. Traci przytomność. Sprawdzam oddech. Przybiega młody chłopak, pyta co się stało, mówi, że jest po kursie. Dokończyliśmy nakrycie Pana kocem NRC. Pogotowie przyjeżdża po kilku minutach, Pan zaczął odzyskiwać przytomność. Kierowniczka mówi im, co się stało. Mówią, że to wszystko, więc wstaję, ściągam rękawiczki. Słyszę: ”Bardzo Pani dziękuję, ja miałam kurs, ale nie wiedziałabym co zrobić, dziękuję”. Słowa uznania słyszę od jeszcze kilku osób… A przecież zrobiłam to, co powinnam.
Biorę swoją torbę, Pani kasuje moje zakupy, jakiś chłopak zagaduje o kursy, szkolenia odpowiadam mu, że JESTEM INSTRUKTORKĄ HARCERSKIEJ SZKOŁY RATOWNICTWA. Płacę i wracam do domu w poczuciu spełnienia obowiązku.
Marlena Śwital
Inspektorat Ratowniczy Chorągwi Zachodniopomorskiej ZHP
Na przystanku tramwajowym
Poniedziałek 3 lutego 2014; około godziny 07.30. Gdańsk – przystanek tramwajowy „Brama Wyżynna”.
Powrót do szkoły po feriach, normalny dzień, stoimy z kolegą na przystanku i nagle po drugiej stronie widzimy dziwnie “bujającą się” kobietę. Spoglądam dokładniej: ktoś tam leży. W tym momencie 1000 myśli na sekundę: “Co zrobić? Jak?”. Wszystkie schematy ze szkoleń, warsztatów, „przebiegają” przez umysł. Szybka decyzja: trzeba pomóc! Hasło do kolegi i bieg na drugą stronę. Przystanek zatłoczony (jak to bywa o tej porze), labirynt między ludźmi. W tym momencie ustalenie „mniej więcej” schematu działania, poszukanie rękawiczek. Podchodzę. Nieprzytomny pan około 50 lat, twarz zakrwawiona i brudna od błota, kurtka rozpięta, jakaś kobieta wykonuje uciski klatki piersiowej, jest cała blada i bardzo zdenerwowana. Uspokajam kobietę, zakładam rękawiczki w tym czasie szybki wywiad co i jak się stało. Pogotowie już wezwane, inna kobieta dzwoni drugi raz. Przejmuję uciski klatki, jednak proszę aby kobieta, która to robiła, została na miejscu. Uciskam dalej i nagle jest para z ust poszkodowanego. Może odzyskał oddech? Udrażniam drogi oddechowe, kontrola, oddechu dalej brak, uciski. Ponowna sytuacja – znowu para z ust poszkodowanego, ponowna kontrola oddechu, dalej brak, skóra robi się sina, dalej uciskam. Kobieta oznajmia, że przyjechało pogotowie. Przychodzi ratownik. Mówi, abym przestał. Wstaję, zdejmuję rękawiczki, szybkie wyczyszczenie spodni od munduru. Na miejscu są już ratownicy ze sprzętem. Więc odchodzimy na drugą stronę. Spoglądamy: ratownicy dalej uciskają klatkę piersiową… Wsiadamy w tramwaj. Odjeżdżamy.
Paweł S.
HKR Medicus z Gdańska
W sylwestrową noc
Czuwaj!
Drużynowa 22 DH
pwd. Betina Fullbier
Hufiec Siemianowice Śląskie
Nagły atak drgawek
Do Wrocławia przyjechała dzisiaj Basia, instruktorka HSR z Warszawy – razem z Tomkiem postanowiliśmy oprowadzić ją po mieście. Właśnie spieszyłam na umówione miejsce, wsiadłam do tramwaju, kupuję bilet w automacie i nagle słyszę, że ktoś upada a jakiś mężczyzna woła o pomoc.
Okazało się, że żona tego Pana miała atak drgawek. Niefortunnie upadła w taki sposób, że uderzała głową o rurkę wyznaczającą przestrzeń dla wózków i o siedzenie. Prawdopodobnie przygryzła sobie język, bo z ust sączyła jej się krew i ślina.
Ludzie wokół mnie zignorowali całą sytuację, z tłumu wyszedł tylko jeszcze jeden człowiek, który wyraził gotowość do udzielania pomocy.
Powiedziałam, żeby przytrzymał głowę tej kobiety, upewniłam się, że wie jak się do tego zabrać i poszłam zatrzymać tramwaj. Następnie wezwałam pogotowie.
Wydawało mi się, że ten atak trwa i trwa, razem z tym panem stabilizowaliśmy głowę i staraliśmy się zabezpieczyć resztę ciała przed uderzeniami w barierki. Reszta pasażerów też się uaktywniła – dając rady w stylu: „niech pani da jej do ręki coś zimnego to jej przejdzie” (?!). Pogotowie miało problem ze znalezieniem przystanku, na którym się zatrzymaliśmy (we Wrocławiu niektóre przystanki autobusowe i tramwajowe mają takie same nazwy), więc dyspozytorka oddzwoniła do mnie, żebym dodatkowo opisała miejsce w którym byliśmy.
Kiedy atak ustąpił sprawdziłam przytomność i oddech u poszkodowanej, po dłuższej chwili można było się z nią porozumieć. Zebrałam SAMPLE od niej i jej męża, przystąpiłam do badania, ale zdążyłam sprawdzić tylko głowę przed przyjazdem pogotowia.
Cała sytuacja była dla mnie dość stresująca bo zupełnie się jej nie spodziewałam, na szczęście stres działa na mnie mobilizująco :-). Do tej pory, choć minęło już kilka godzin od zdarzenia analizuję swoje postępowanie, starając się wyciągnąć wnioski na przyszłość – pierwszy z nich: ktoś może potrzebować Twojej pomocy w każdym miejscu i czasie – zatem bądź gotów i wyjdź z tłumu!
Alicja Rogala, instruktorka HSR
W sklepie przy kasie
W dniu dzisiejszym (17 sierpnia 2014) pojechałam do centrum handlowego na zakupy. Stałam już przy kasie i czekałam cierpliwie na swoją kolej, gdy nagle przy kasie nieco dalej na ziemię osuwa się mężczyzna ok. 30 lat. W mojej głowie od razu pojawiło się nagle całe postępowanie z WKPP, od razu założyłam rękawiczki i biegnę do tej kasy, gdzie osunął się ten mężczyzna. Widzę, że ma napad drgawek więc od razu zaczęłam stabilizować głowę, czekając aż napad ustąpi. Poprosiłam kasjerkę, żeby zadzwoniła po pogotowie (muszę przyznać, że była spokojna i chętna do pomocy ). Napad ustał więc sprawdziłam przytomność i mężczyzna nie reagował. Sprawdzam oddech liczę 10 sekund i… NIE WIDZĘ, NIE SŁYSZĘ, NIE CZUJĘ (w mojej głowie czerwone światło!) – on nie oddycha! W głowie myśl: “Ej dziewczyno, musisz uciskać!”. Lecz czuję jakąś blokadę… Jak? Przecież to prawdziwy człowiek i mam go cisnąć? Zawsze ćwiczyłam na fantomie! Oczywiście wszystko w szybkim tempie się działo. Zaczęłam uciskać 30:2. Zrobiłam dwie serie i nagle czuję obronę mięśniową i widzę grymas na twarzy tego mężczyzny. Od razu ponowie sprawdziłam przytomność i nic. Następnie oddech – 10 sekund – dwa pełne oddechy. W tym czasie przyjechało pogotowie i przejęło poszkodowanego, klepiąc mnie po placach za dobrze wykonaną robotę.
Myślę, że po dzisiejszej sytuacji mogę powiedzieć z ręką na sercu, że udzielanie pierwszej pomocy jest proste tylko trzeba zrobić ten pierwszy krok i podejść do poszkodowanego. To jest jedna z najcięższych sytuacji w całym postępowaniu, pokonując tę barierę jesteśmy w stanie zrobić wiele a przede wszystkim URATOWAĆ komuś życie. 🙂
Dagmara Koziarska